niedziela, 19 stycznia 2014

Pico del Teide w styczniu.

Nie było mnie tu bardzo dawno, ale zdobycie 3718 m.n.pm skłoniło mnie do powrotu. Nie jest to może wyczyn wszech czasów,bo to góra dla każdego,ale powiedzmy,że wrażenia są zbliżone do pierwszych moich ochów i achów skierowanych ku norweskiej naturze.
Czaiłam się na Teide bardzo długo,ale jakoś ceny i terminy lotów odsuwały ten pomysł na boks. Nie chciałam tam jechać latem. Nie lubię upałów na szlaku i nie tylko. Popełniłam ten błąd z Barceloną w lipcu i już wiem,że łapanie najbliższego cienia w obawie przed zdechnięciem nie jest dla mnie. Jako że okazja na wyjazd się nagle nadarzyła to moim zwyczajem kupiłam bilety bez większego zastanawiania się co i jak. Naczytałam się trochę w necie na temat tej góry, co mnie jeszcze bardziej zachęciło do wyprawy.
W sumie nie chcę używać takich wielkich słów jak wyprawa,bo ta górka nie jest taka zła na jaką wygląda. Po pierwsze to można tam wyjechać kolejką w białych klapakach na obcasie i w różowym kompleciku. Nie,żebym wyśmiewała,bo wiadomo,że są osoby, które po górach nie chodzą i oczywiście super,że mogą sobie popodziwiać jadąc wygodnie. No ale,kurde w klapkach?To już się nie mieści w mojej głowie. Przecież u góry są skały. Hello...;) Tak czy siak ja wolę wychodzenie.
 Zaczęliśmy z około 2000 m.n.p.m, bo do takiej wysokości można wyjechać samochodem lub autobusem z Perto de la Cruz i Santa Cruz. Wystartowaliśmy szlakiem nr 7,bo nim można dojść do schroniska w którym mieliśmy zarezerwowany nocleg. Drugi szlak nr 9 prowadzi do górnej stacji kolejki,która jest na wysokości około 3555 m.n.p.m. Trasa,którą pokonaliśmy była niesamowitos i zupełnie inna od tych wcześniej przez nas przebytych. Niektórzy mówią, że klimat trasy przypomina im okolice naszej Śnieżki z czym nie do końca się zgodzę, chociaż podoby jakieś tam są. To i to wulkan,więc nie ma co się spierać. Krajobraz księżycowy, który za chwilę przechodzi w tło z filmu Lucky Luke,by za chwilę dowalić śniegiem i zastygłą lawą. "Ne da se" tego opisać,ale na szczęście mam dużo zdjęć;) Dobrze się je robiło, bo pogoda siekierka sprzyjała do stworzenia udanych sesji. Szczerze mówiąc nie nastawiałam się na dobre wiatry do samego końca. Przyzwyczajona norweską rozpieszczająca pogodą w górach postanowiłam się nie nastawiać na zdobycz. Zwłaszcza,że na dole były szare i ciężkie chmury. Jednak na szczęście zostawiliśmy je gdzieś około 1600 m.n.p.m. I odetchnęliśmy z ulgą.
Wracając do trasy, to na początku jest bardzo łatwa. Fotki, lansik,kanapka,gadka, luzik. Później zaczyna się taki lekki pagórek, który zdaje się nie mieć końca. Do tego dochodzi jeszcze wysokość na której trochę trudniej się dycha i zapach siarki, który jeszcze utrudnia sprawę. Jedne co poprawia samopoczucie to piękny widok i przyjemna temperatura, która pozwala na przechadzanie się w koszulce. Reszta balastu w plecaku ciąży na człowieku i niestety przypomina,że u góry będzie niezbędna i nie można jej kopnąć z góry niech leci. Kiedy po kilku godzinach "spacerku" ujrzeliśmy na horyzoncie schronisko Refugio de Altavista poczuliśmy szczęście i jakby mniej siarki w powietrzu;) Schronisko to jest to typowa rudera z pryczami bez  wody pitnej i możliwości umycia się(dla doświadczonego nic trudnego), ale ogólnie fajnie. Nie to,żebym się spodziewała luksusów, bo kto mnie zna to wie,ze samochód był domem na prawie wszystkich wyprawach no,ale niestety trzeba wodę tachać do góry i to najlepiej jak największą ilość. Na szlaku pić się chce, a w schronisku jest czajnik i wszystkie potrzebna naczynia,więc fajnie zrobić sobie kawę lub herbatę na drogę na szczyt,kiedy to będzie się szło o świcie w zimnicy. Jest tam oczywiście automat z napojami i batonikami ( 4 euro sztuka) i jakieś WI-FI płatne,dlatego warto mieć monety w razie potrzeby. Atmosfera w schronisku była dość komiczna, bo trafiła nam się grupa szalonych Norwegów z sekty, którzy szli na szczyt uzyskać potrzebną do życia energię. Cały wieczór mieliśmy możliwoś biernego uczestnictwa w przedstawieniach jakie dawali w zasadzie wykonując proste czynności dnia codziennego,ale innego, bo sekciarsko - norweskiego. Materiał na niejeden doktorat z socjologii. Kiedy już teatrzyk dobiegł końca położyliśmy się w celach w oczekiwaniu na świt. Wszyscy mieli w oczach tylko tę górę i chodziły słuchu,że szczyt jest zamknięty z powodu oblodzenia. Na szczęście nie dla nas;) Żeby wejść na stożek Teide trzeba mieć specjalne pozwolenie, które załatwia się przez internet na stronie parku, lub w Santa Cruz. Jednak ci, którzy spędzili noc w schronisku nie muszą mieć pozwolenia, ale muszą opuścić szczyt przed godziną 9 rano.  Po wstępnych ustaleniach doszliśmy do wniosku,że około 5 rano trzeba wyjść ze schroniska.  Tak też zrobiliśmy i wyczołgaliśmy się stamtąd jako ostatni. Powiem szczerze,że  początek trasy był lekko dramatyczny. Strasznie wiało ciepłym wiatrem w twarz, co po dodaniu wysokości ponad 3000, utrudniało oddychanie. Latarki poszły w ruch i odpoczynek co kilka chwil. Inaczej się nie dało. Jak się okazało nie tylko my mieliśmy problemy, bo bardzo szybko doszło do spotkania z ekipą, która wyszła dużo wcześniej ze schroniska. Kiedy pojawiły się pierwsze oznaczenia i zarys szczytu nagle dostałam przypływu nadprzyrodzonej energii. Łyk herbaty i w górę. Z każdą minutą latarka była coraz mniej potrzebna, śnieg coraz twardszy, a zapach siarki coraz bardziej irytujący. Nagle pojawił się szczyt. Reszta siedziała już i zamarzała wyczekując wschodu słońca. Radość ogromna, wrażenia, kolory, medytacja norwegów, cień Teide, widok z góry, wschodzące słońce, gorąco buchającego wulkanu i świadomość,że on jest wciąż czynny to galimatias w mojej głowie, którego nie mogę niestety racjonalnie określić.
Jak się później okazało, w tym dniu nie można było wchodzić na szczyt z powodu oblodzenia,ale ja myślę,że to komunikat dla ludzi z kolejki,bo przecież by się w tych klapeczkach pozderzali spadając z pierwszego lepszego kamienia. Szczerze mówiąc to ja mam większe oblodzenie jak wracam codziennie z pracy do domu,ale to już inna historia.




















5 komentarzy:

  1. No trochę Cię nie było, myślałam, że już na dobre zarzuciłaś Blogspot :))) Dopiero teraz nadrobiłam wszystkie notki, obejrzałam zdjęcia i nie powiem nic nowego poza tym, że Ci zazdroszczę jak diabli. Choć może nie samego wspinania się po górach, ale tych widoków, przygód i w ogóle :)))

    OdpowiedzUsuń
  2. Mam nadzieję,że już będę regularnie pisać. Jakoś nie miałam wcześniej motywacji.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Sporo blogerów już tak miało i przerzuciło się na Fejsa. Niby fajnie, bo piszą (a czy to ważne gdzie?), ale jednak nie to samo.

      Powiem Ci, że natchnęłaś mnie do napisania artykułu o Geilo :))) Tyle, że naszukałam się informacji jak pieron i już miałam chęć rzucić temat w cholerę - nie tyle, że wszystko w najlepszym przypadku po angielsku, to jeszcze na każdej stronie innej informacje. Ale nie poddałam się :)))

      Usuń
  3. Dlatego właśnie myślę wprowadzić tu praktyczne informacje o podróżowaniu po Norwegii. W przewodnikach i na stronach internetowych bida i chaos. Piękne zdjęcia i reklamy drogich przewoźników. Jak się później okazuje na miejscu, bez samochodu i mapy ani rusz. Biura informacji nieczynne,albo czynne jakoś nie w te dni co trzeba.Na ulicach żywej duszy nie ma i się nie zapytasz,bo wszyscy w lesie. Tylko jak do tego lasu kurdę się dostatać?Geilo to przede wszystkim kurort narciarstwa biegowego. Jechałam przez te śnieżne pustynie i nadziwić się nie mogłam. Norwegowie jeżdżą tam bardzo często do swoich domków i na zakończenie sezonu narciarskiego czyli w okolicach maja.Cudo!

    OdpowiedzUsuń
  4. Jeżeli chodzi o bloga to się długo nie mogłam zdecydować co do formy. Nie chciałam się rozpisywać tylko o Norwegach,którzy ostatnio zaczęli mnie męczyć. Dlatego nazbierałam trochę wycieczek tu i tam i się zabieram za pisanie;)

    OdpowiedzUsuń